Zacznijmy naszą krótką, acz treściwą opowieść od Macieja Kotarskiego, dyrektora sprzedaży w Olivia Business Centre, który w rozmowie* z Dagmarą Rybicką opowiadał: „W Olivia Prime postawiliśmy na naturę, aranżując wnętrze drewnem, roślinami i meblami, na których można bez obaw usiąść. Całość wyposażenia jest bliska współczesnej codzienności, więc popularne bluszcze i meble od progu nie dają młodym ludziom poczucia dystansu, nie ma tu kwestii, czy wolno z nich skorzystać. W Prime królują radość, kolory, sztuka i apetyt na życie. Wymiar sztuki również podąża tą drogą.”
Looneya apetyt na życie
Przedstawiamy Wam pierwszego z kilku twórców (jakich jeszcze, dowiecie się już wkrótce), którzy wypełnili sobą i swymi dziełami wnętrza naszego biurowca. Marek Looney Rybowski to artysta graffiti, którego prace wniosły do Prime’a niesamowitą energię, kolor, tempo i, tak twierdzą rezydenci budynku, prawdziwie dziecięcą radość. Są więc na ścianach murale, na których królują artyści cyrkowi, są oczywiście i dzieci, z lekkością oraz niewinnością bawiące się tym, co akurat mają pod ręką – piórkiem, jo-jo, piłką. Są towarzyszące im zwierzaki – radosny pies, ciekawski kot… Są muzycy, rolkarze i tancerze. Energetyczni, wirujący, odczarowujący biurowe korytarze i hole. Wszystko to we współpracy z biurem projektowym Design Anatomy w Olivia Business Centre, którego architekci od samego początku mówili o Olivia Prime „ART”, postawili więc w nim na gry kolorów, zabawę formą, geometrię przenoszącą nas w świat pop-artu i obecność sztuki nowoczesnej, tej bliskiej każdemu odbiorcy.
Zatem, kto za tym stoi?
Marek Looney Rybowski jest współzałożycielem pierwszej trójmiejskiej grupy zrzeszającej artystów graffiti (DSC) i członkiem legendarnej grupy EWC. Maluje od 1995 roku. Jego prace publikowały magazyny: Dos Dedos, Concrete Magazine, Brain Damage, Uwaga, Liderzy, Ślizg, Visual Communication. Można je zobaczyć przede wszystkim na ulicach – również Gdańska, ale także wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce oraz za granicą. W 2008 r. ukończył Wydział Malarstwa i Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Maluje na ścianach i płótnach posługując się sprayem, szablonem, pędzlami. Zanim grafitti stało się sposobem Marka Rybowskiego na życie, robił on karierę w zespole hip-hopowym Deluks. Dla ciekawych: pseudonim Looney zasugerował Markowi kolega: wziął się od kreskówek Looney Tunes i zacięcia do malowania postaci.
W ubiegłym roku w Olivia Prime odbyły się warsztaty artystyczne dla dzieci. Looney wystąpił tu w niecodziennej roli – nauczyciela, by inspirować młodych do tworzenia prac przy użyciu sprayów i farb. „Wielkie Malowanie z Looneyem” było jednym z projektów realizowanych przez Olivię w związku z setną rocznicą odzyskania przez Polskę Niepodległości. Zobaczcie sami.
Uważasz, że używanie emotikon jest tylko dla millenialsów, a do wyrażania emocji używasz wykrzyknika lub caps locka? Szybko nadrób zaległości, bo jak przekonuje dr Owen Churches, znaczek aktywuje te same obszary w mózgu, co prawdziwy uśmiech.
Uśmiechnięci ludzi wzbudzają w nas pozytywne emocje i sprawiają wrażenie godnych zaufania. Klisza? Wyobraź sobie, że tak samo działa to w cyberprzestrzeni. Naukowcy zajmujący się cyberpsychologią zauważyli, że nasz mózg tak bardzo przywykł do używania emotikonów, że odbiera je jako realne twarze. Emotikony to nowy język i żeby go zrozumieć wytworzyliśmy nowe wzory aktywności w mózgu.
Emotikony pomagają komunikować nam uczucia, które często ciężko nam zwerbalizować. Pogłębiają więź i wzbudzają sympatię dokładnie tak samo, jak w realnych relacjach. Bez nich nasze wirtualne przyjaźnie byłyby pozbawione uczuć, żarty niezrozumiałe, a ironia pozostałby niezauważona.
Piktogramy przydają się jednak nie tylko w prywatnych relacjach lecz również w marketingu. Zespół badacza Simo Tchokini z Cambrige prześledził pół miliona kont na Facebooku i potwierdził, że użytkownicy, którzy często używają emotikon cieszą się większą popularnością, zdobywają więcej lajków, udostępnień i komentarzy. Emotikony mogą poprawić komunikację z klientem tak samo jak mimika czy odpowiedni ton głosu w realnym świecie. Wykorzystywane są nie tylko w social mediach ale także w reklamach telewizyjnych wielkich firm jak McDonalds.
Emotikony to nie tylko „fun”. Proste emoji mogą pomóc w wyjaśnieniu kontekstu oraz lepszym zrozumieniu bądź wzmocnieniu podtekstu. Ich zalety wykraczają poza ulepszanie naszych codziennych wiadomości tekstowych oraz e-maili. Jenna Schilstra, analityk marketingu i zapalona obrończyni emotikonów pokazuje, jak można wykorzystać piktogramy w zupełnie nowy sposób, np. w terapii maltretowanych dzieci – emotikony pomagają im w opisywaniu złożonych, trudnych emocji – lub procesach komunikacji z osobami i osób ze spektrum autyzmu. Dla nich piktogram to bardzo pomocne narzędzie komunikacji. W końcu, jak mówi Schilstra, te nowe „znaki” mogą uczynić samo wyrażenie bardziej dostępnym.
Nie uciekaj więc przed emotikonami – odwzajemnij uśmiech! 🙂
Dla zainteresowanych:
O wyrażaniu emocji w tekście pisanym myślano już od dawna i próbowano realizować to na wiele różnych sposobów. Pierwszą, w pełni potwierdzoną próbą wprowadzenia emotikon był artykuł zamieszczony w 1881 roku w magazynie PUCK. Ich typograficzne propozycje były jednak zbyt skomplikowane, aby ich użycie stało się powszechne.
Charakterystyczny „:-)” jako pierwszy zastosował w 1982 roku amerykański naukowiec, Scott Fahlman, w odpowiedzi na dość infantylny żart swoich współpracowników. Na co dzień poważni, poukładani panowie w białych kitlach postanowili rozpuścić plotkę, jakoby w jednej z wind Carnegie Mellon University ktoś nieopatrznie rozlał trującą rtęć. Przerażeni pracownicy omijali śmiercionośną, metalową klatkę szerokim łukiem i byli zmuszeni biegać po schodach wielopiętrowego budynku.
Fahlam docenił kabaretowy kunszt kolegów, ale jednocześnie zaapelował, aby w przyszłości zadbać o to, by łatwiej można było odróżnić żart od faktów. Jeśli bowiem podobne dowcipy stałyby się codziennością, z czasem informacja o rzeczywistym zagrożeniu również nie zostałaby potraktowana poważnie. Profesor wysłał więc do pozostałych pracowników Uniwersytetu, jak się później okazało – rewolucyjną wiadomość z prośbą o oznaczanie żartów symbolem „:-)”,a wiadomości faktycznie smutnych „:-(”
Zwykłe emotikony przedstawiają ideogramy ludzkiej twarzy, zbudowane ze znaków dostępnych na klawiaturze i obrócone o 90 st. Oto najczęściej używane emotikony:
🙂 🙂 =) :3 – zadowolenie, uśmiech :)) :-)) – radość, szeroki uśmiech, chichot 😀 😀 xD =D – szczęście, bardzo szeroki uśmiech, śmiech 😉 😉 – mruganie, puszczanie oczka :’) :’-) – płakanie ze szczęścia 🙁 🙁 =( – smutek, przygnębienie :(( :-(( – duży smutek, duże przygnębienie, (lekki) płacz :C :-C =C xC 8C – bardzo duży smutek, bardzo duże przygnębienie :'( :’-( – płacz 😐 😐 – brak emocji :/ :-/ – sceptycyzm, irytacja, splątanie, niezdecydowanie >:) >:-) – zadowolenie (z powodu krzywdy, bólu itp.), szatański uśmiech >:)) >:-)) – radość (z powodu krzywdy, bólu itp.), szatański chichot >:D >:-D >xD – szczęście (z powodu krzywdy, bólu itp.), szatański śmiech >:( >:-( >x( – złość 😛 😛 xP :p :-p xp – ignorowanie, frustracja, pokazywanie języka :O :-O 😮 😮 – zdziwienie, strach, szok, zaskoczenie :# 😡 – zamykanie ust („na kłódkę”), „nic nie powiem” |-) I-) |-O I-O – spanie, zasypianie, ziewanie
Istnieją też emotikony mangowe wywodzące się z mangi. Tych nie trzeba obracać, by odczytać „wyrazy ich twarzy”, ale w Europie są rzadziej używane, a niektóre nie są dla nas zrozumiałe.
Już starożytni mieli przekonanie, że „navigare necesse est”. Racja! Jak mówią wilki morskie ten błękit uzależnia, a jeśli dodać widoki mamy sposób na doskonały relaks. Pewnie dlatego łopot żagli szybko stał się jej największą pasją. Mimo, że zdarzają się mrożące krew w żyłach przygody, wysoka fala i opór materii w postaci silnika, świat z perspektywy wody jest wspaniały, podkreśla Magda Śmigiel z agencji Yazgot, na co dzień rezydująca w O4 Coworking, absolwentka kursu na patent żeglarski organizowanego przez Olivia Sports.
Weekendy pod żaglami wymyśliłaś przez przypadek?
Przygoda z żeglarstwem ma swój początek w Szwecji na pokładzie świeżo kupionej motorówki kuzyna. Zabrał nas na przejażdżkę po pięknych göteborskich wodach, z mnóstwem bezludnych wysepek, na których można w samotności zjeść, usiąść, odpocząć w towarzystwie krabów (śmiech). W pięknych okolicznościach przyrody i przy idealnej pogodzie. Czego chcieć więcej?
Własnej łodzi?
Najpierw uświadomiliśmy sobie z mężem, że mieszkamy nad morzem i całkowicie tego nie wykorzystujemy. Drugą myślą był kurs żeglarski, na który zdecydowałam się bez pewności, że jakoś bardzo mnie to zainteresuje. Raczej zależało mi na tym, aby przekonać się, jak to wygląda.
Trudny był to debiut?
Przy pierwszym zejściu na wodę nie potrafiłam zupełnie niczego, chociaż w dzieciństwie otarłam się o żeglarstwo. Na obozie uzyskałam patent i ten kurzył się przez lata w piwnicy. Teraz wszystko okazało się inne, nowe. Przede wszystkim łódka, na której udało mi się jedynie obsłużyć jedną linkę foka (śmiech).
Jednak przyszłaś na kolejne zajęcia!
Dla takich bajecznych widoków musiałam! Krok po kroku zaczęłam korzystać z zajęć prowadzonych przez Mateusza Kusznierewicza w ramach Olivia Sports. W październiku ubiegłego roku mieliśmy ostatnie pływanie i czas, aby przez zimę dojrzeć do decyzji, czy kontynuować zajęcia. Po tej przerwie zgłosiłam się do Mateusza już z nastawieniem, że będzie to moje hobby.
Jak wyglądają zajęcia z mistrzem Mateuszem Kusznierewiczem w ramach Olivia Sports?
Spotkania rozpoczynała część teoretyczna, w trakcie której Mateusz lub inna osoba omawiają, czym dokładnie zajmiemy się na wodzie. Pojawiają się ciekawe pytania dotyczące żeglarstwa. Następnie zgłaszają się osoby posiadające uprawnienia żeglarskie lub umiejące żeglować, do których dołączają amatorzy, tacy jak ja. Potem regaty lub w przypadku kompletnej flauty inne morskie zabawy (śmiech).
Jak wyglądał początek kursu na patent?
Najpierw na zajęciach otrzymywaliśmy informację, że w 2019 roku będzie organizowany kurs. Potem otrzymaliśmy zaproszenie i wszystkie niezbędne informacje mailem. No i zgłosiłam się. Kurs był zorganizowany w ramach Akademii Żeglowania, ale zajęcia teoretyczne odbywały się w OBC, co było bardzo pomocne. Oszczędzało czas dojazdu.
Fot. Archiwum prywatne Magdy Śmigiel. Dziękujemy!
Kiedy patent jest w zasięgu?
Po miesiącu pływania w ramach kursu – 4 godziny w sobotę i 4 godziny w niedzielę plus 4 godziny teorii tygodniowo – zwieńczonego egzaminem.
Nie uwierzę, że poszło, jak z płatka!
Nie obyło się bez przygód. Zaliczyłam nawet kąpiel, która – ku mojemu zaskoczeniu – jeszcze bardziej zmotywowała mnie do dalszej zabawy. Zresztą do tej pory nie jest łatwo, bo to nie tak, że stoisz, a łódka sama płynie. Skomplikowana jest liczba „sznurków”, nad którymi trzeba zapanować, dlatego wyzwaniem samym w sobie jest próba wypłynięcia, powrotu i zacumowania cumując tam, gdzie się powinno. Nic nie jest proste, począwszy od wiatru, który cię spycha, przez uruchomienie silnika, o które zwyczajowo proszę męża, bo wymaga wielkiej siły, na postawieniu żagli kończąc. Naprawdę, z łódki można zejść równo zmachanym – ręce bolą, na dłoniach otarcia, zakwasy, gdzie się da, bo wszystko robisz w kucki. Na większych, bardziej zautomatyzowanych łodziach jest to prostsze, ale jest mniej zabawy. Pytanie, co kto lubi.
To sport, czy jednak relaks?
Trudno powiedzieć. Dyscyplina, która wbrew pozorom wymaga zaangażowania w zamian fundując niesamowite przeżycia. Dla mnie bomba, bo ja lubię się napracować!
Ta sławetna kąpiel była chrztem bojowym?
Czy ja wiem? Myślę, że jest wielu, którzy nigdy nie znaleźli się za burtą. Ja wyszłam z tego obronną ręką, jedynie ze zranioną dumą. Od lat mam problem, że boję się dużej wody, więc żeglarstwo jest dla mnie również sposobem na odczarowanie tego problemu. Pomimo kilkudziesięciu wypływanych godzin stale pamiętam, że woda to żywioł, który wymaga rozsądku, doświadczenia i pokory. Na kursie przekonałam się, że niczego nie można bagatelizować, nawet pozornie błahe elementy mogą doprowadzić do wypadku. Jak lina nawijana na kabestan. Wystarczy, że włożysz palce, a żagiel nagle nabierze wiatru – wtedy jest potężna „ała”.
Myślisz, że patent jest dla każdego?
Dla chcącego. Podchodząc do tematu poważnie i sumiennie pracując na kursie nie będzie kłopotu ze zdaniem egzaminu. Ten składa się z dwóch części – pisemnej w postaci testu i praktycznej, gdzie wypływamy w morze i w obecności egzaminatora wykonujemy samodzielnie wskazane manewry. Ci są wyrozumiali, ponieważ patent zdajemy na zupełnie nowej dla nas łodzi, a jak wiadomo, najważniejsze jest, aby dobrze poznać sprzęt. Zaczynasz egzamin z poczuciem, że nic nie wiesz, na szczęście wrażenie porażki bardzo szybko mija, ponieważ egzaminator daje duże wsparcie, a przy okazji ocenia sposób twojego zachowania na morzu, stopień opanowania podstaw i w ogóle stopień opanowania nerwów (śmiech).
Na co pozwala patent?
Umożliwia wypożyczenie łodzi i rejs np. do Władysławowa, czy Szczecina! Zgodnie z zasadami nie oddalając się od brzegu na więcej niż 2 mile morskie jachtem o długości kadłuba do 12 metrów. Nie mogę też pływać po wodach morskich nocą.
Potem jest kolejny stopień wtajemniczenia?
Tak, sternik, na którego kurs powoli się szykuję.
CHCESZ WZIĄĆ UDZIAŁ W KOLEJNYM KURSIE OLIVIA SPORTS NA PATENT ŻEGLARZA JACHTOWEGO I STERNIKA MOTOROWODNEGO? ZAJRZYJ KONIECZNIE TUTAJ!
Rozmawiała: Dagmara Rybicka, Olivia Business Centre
Ach, cóż to była za wieczór! Iście koncertowo pożegnaliśmy lato 2019. Olivię Cameratę, która jest częścią projektu Olivia Cooltura roboczo nazwaliśmy All That Jazz (cały ten fantastyczny zgiełk). I to prawda, cameratowy repertuar obfitował we wszystko co cudowne, kołyszące, ujmujące i piękne. Na dobry początek odrobina Fryderyka Chopina, skropiona improwizacjami na fortepian, dalej latynoskie, energetyzujące pieśni na głosy, w finale swingujący jazz w wybornym wykonaniu. Czyż nie zabrzmiało to jak przepis na doskonałe sobotnie popołudnie?
Sobotni koncert w Olivia Star otworzył Alexander Stupnikov, artysta i kompozytor z firmy Schibsted, rezydenta Olivia Business Centre. W drugiej części wystąpił Chór Olivia Business Centre, część trzecia była jazzową ucztą. Słuchaliśmy bowiem wspaniałego swingu w wykonaniu Krystyny Durys z towarzyszeniem jazz bandu.
Zobaczcie relację fotograficzną z wydarzenia. Zdjęcia Maciej Roszkowski.
O artystach:
Alexander Stupnikov
Alexander Stupnikov z firmy Schibsted niedawno, na 32 piętrze Olivia TOP Star zahipnotyzował zebranych skomponowanym przez siebie „Walcem Jesiennym”. Zainspirowany klasyką relaksuje się grając Beethovena i Chopina, jako wyzwanie stawiając sobie wymagającą technicznie II Rapsodię Węgierską Liszta. Stupnikov swoją muzyczną przygodę rozpoczął 14 lat temu. Na co dzień jest programistą, ale z pasji komponuje i gra na fortepianie. Podczas koncertu Olivia Camerata artysta wykonał jeden z najwybitniejszych utworów Fryderyka Chopina „Fantaisie Impromptu, Op. 66” oraz utwory autorskie: Polkę F-dur i Jazz Impromptu.
Chór Olivia Business Centre
W Olivii łączy nas pasja. Chór powstał w marcu 2018 roku na terenie firmy Bayer w Olivia Business Centre. Następnie, z inicjatywy dyrygentki Wiktorii Batarowskiej, Chór rozwinął swoje skrzydła i poszerzył działalność o całe OBC. Obecnie Chór liczy 40 osób, a działa, w tak wyjątkowy składzie, od 2019 roku. Skupia przedstawicieli kilkunastu rezydenckich firm Olivii, m.in. AirHelp, Bayer, Energa, GFKM, Nordea, OBC, PwC, Sii, Talkersi czy Thyssenkrupp. Chór OBC zadebiutował podczas Koncertu Wielkanocnego Olivia Camerata w Olivia Star utworami „Oh Happy Day” Dona Howarda, „Somewhere Over the Rainbow”, klasyczną balladą napisaną przez Harolda Arlena i E.Y. Harburga do filmu „Czarnoksiężnik z Oz” z 1939 roku oraz „Can’t help folling in love” Elvisa Presleya.
Podczas koncertu Chór OBC zaprezentował następujące utwory:
„El ultimo Cafe” (tango) muz. Hector Stamponi
„Prende la Vela” muz. Lucho Bermundez (tenor solo: Hamish Potts, perkusja: Katarzyna Rozkosz)
„Volare” muz. Domenico Modugno
Krystyna Durys z towarzyszeniem zespołu
Krystyna Durys – wokalistka jazzowa zafascynowana erą swingu, inspirująca się przede wszystkim wykonaniami królowej jazzu, Elli Fitzgerald. Swoją przygodę z estradą rozpoczęła w wieku 7 lat, kontynuowała ją m.in. jako członkini dwóch chórów młodzieżowych. Największy wpływ na rozwój wokalny i sceniczny artystki wywarły wykonania topowych amerykańskich wokalistek jazzowych, wspomnianej już Elli Fitzgerald oraz Sarah Vaughan. Ostateczny szlif przyniosły jej liczne występy z muzykami jazzowymi w rodzinnych stronach artystki i za granicą. Do współpracy zapraszali ją m.in. Jan Konop Big Band, Przemek Dyakowski, czy Riverboat Ramblers Swing Orchestra. W 2012 r. przy współpracy z wyśmienitymi trójmiejskimi muzykami Markiem Jurskim (fortepian, aranżacje), Marcinem Jankiem (saksofony/ klarnet), Maciejem Sadowskim (kontrabas) i Adamem Zagrodzkim (perkusja) Krystyna założyła swój pierwszy zespół jazzowy. W 2016 r. do zespołu dołączyli Paweł Hulisz i Adam Wiśniewski. Dzięki sekcji dętej, zespół zyskał nowe big bandowe brzmienie tak charakterystyczne dla ery swingu. W 2014 r. Krystyna Durys zdobyła Złotą Tarkę w konkursie wokalnym na 44. Międzynarodowym Festiwalu Jazzu Tradycyjnego w Iławie. W 2017 r. uzyskała drugie miejsce w kategorii „Nowa Nadzieja” i nominację w kategorii „Wokalistka Roku” magazynu Jazz Forum. We wrześniu 2016 r. wydała swój pierwszy album pt. TRIBUTE TO LADIES OF JAZZ, który uzyskał 5 miejsce w kategorii „Polska Płyta Jazzowa Roku” oraz wiele nominacji do innych nagród. Od momentu wydania płyty, zespół prezentował swój wyjątkowy repertuar w Indonezji, Danii, Szwecji, Czechach, na Słowacji i wielokrotnie w Polsce.
Pierwszy raz od dawna zamykam uchylone przez całe lato okno, czuję pierwsze podmuchy chłodnego wiatru na skórze i coraz częściej mam ochotę owinąć się ciepłym kocem… To znak, że nieuchronnie zbliża się jesień. Poświęćmy więc chwilę na to, by zanurzyć się we wspomnieniach minionego lata, a cóż nie przypomni go lepiej niż „upalne” filmy? Najpierw spędźmy chwilę w willi we Włoszech, potem udajmy się do rozgrzanej słońcem Barcelony i zakończymy naszą filmową przygodę uciekając w beztroskie, młodzieńcze lata. Gotowi? Oto subiektywny przegląd produkcji, które jesienią po prostu trzeba zobaczyć!:)
„Tamte Dni, Tamte Noce” w reżyserii Luca Guadagnino to piękny obraz włoskich wakacji wypełnionych intelektualnymi rozmowami, leniwym flirtem, muzyką i miłością. Film zachwyca zdjęciami, grą aktorską i zmysłową atmosferą, której nie da się podrobić. Niech nie zwiedzie Was polski tytuł (oryginalnie: „Call Me by Your Name”), bo obraz nie ma nic wspólnego z tanim, letnim romansem. To, co najważniejsze pozostaje niedopowiedziane, a emocje wręcz wyciekają z ekranu. Jeśli więc tęsknicie za upalnym latem przenieście się, choć na chwilę, do rozgrzanej włoskiej willi.
GDZIE OBEJRZYSZ? HBO GO | Chili
„Vicky, Cristina, Barcelona” w reżyserii Woody’ego Allena. Klasycznie już, jak to u u Allena, możemy spodziewać się dawki ironii i egzystencjalnych wynurzeń. Narrator powoli wprowadza nas w świat trzech kobiet, które łączy jedno: wewnętrzna walka między bezpieczną rutyną a niebezpiecznymi porywami serca. W powietrzu czuć zapach rozgrzanych katalońskich ulic i słychać gwar miasta artystów. Nowojorski reżyser pokazuję nam Barcelonę oczami turysty i to naprawdę piękny widok. Zanurzcie się więc w tej atmosferze (koniecznie z lampką wina!).
GDZIE OBEJRZYSZ? IPLA
Jeśli z tej listy macie zobaczyć tylko jeden film, wybierzcie właśnie ten – „Królowie Lata” w reżyserii Jordana Vogt-Robertsa. Obiecuję, że przeniesiecie się nieco dalej, niż tylko do minionego lata. Do beztroskich lat młodzieńczych, do wielkich przygód, szalonych przyjaźni i oczywiście pierwszej miłości. To ciepły film, który zachwyca muzyką, zdjęciami i niebanalnym scenariuszem. Ogrzeje lepiej, niż ciepły koc i herbata, zwalczy nadchodzącą jesienną chandrę i obudzi najpiękniejsze wspomnienia.
Na 32 piętrze Olivia Top Star zahipnotyzował zebranych skomponowanym przez siebie „Walcem Jesiennym”. Jego YouTube pełen jest dźwięków, które określa jako lekkie i zrozumiałe dla każdego ucha. Zainspirowany klasyką relaksuje się grając Beethovena i Chopina, jako wyzwanie stawiając sobie wymagającą technicznie „II Rapsodię Węgierską” Liszta. Pełen sprzeczności – tak można powiedzieć o Alexandrze Stupnikovie z firmy Schibsted. Programiście z Petersburga, któremu choć w sercu romantyczna muzyka gra, to nieobcy jest rower i kilometrowe rekordy w szczytnym celu.
Częściej na rowerze, czy przy fortepianie?
Moją największą pasją jest fortepian, gram na nim od 14 lat. Rower odkryłem całkiem niedawno, wydarzyło się to w związku z przeprowadzką do Trójmiasta. Świat z perspektywy dwóch kółek szalenie wciąga, ale jestem pewien, że serce zostanie przy muzyce.
Absolwent konserwatorium?
Informatyk i muzyczny samouk, który kocha grać (śmiech)! Miałem 13 lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w szkole fortepian i poczułem, że coś mnie do niego ciągnie. Zacząłem naciskać klawisze, próbując coś zagrać, te początki przerabiałem sam. Potem, przez dwa lata szkoliłem się pod kierunkiem nauczycielki, która skoncentrowała się na wzbudzeniu we mnie wrażliwości i doskonaleniu techniki, natomiast zapisu nutowego również nauczyłem się sam.
Od początku pasja, ale z marzeniem o salach koncertowych?
Zdecydowanie pasja, ponieważ tylko tak widziałem hobby, które codziennie wciąga mnie bez reszty. Od początku komponowałem muzykę – najpierw bardzo łatwe melodie z prostą harmonią, z czasem udało mi się tworzyć utwory na przyzwoitym poziomie.
Muzyka jest pokoleniową tradycją w pana rodzinie?
Nie. Mama w młodości próbowała grać na gitarze, ale był to wyłącznie epizod. Skąd się to wzięło u mnie? Nie mam pojęcia.
Kompozycje do szuflady, czy dzieli się pan nimi ze światem?
Niezmiennie klasyka – bardzo lubię Beethovena i Chopina, natomiast skręcając w muzykę rozrywkową i nowoczesną wszystko to, co dzieje się na światowej scenie muzycznej.
Ile czasu zajęło skomponowanie walca, którego z zapartym tchem słuchaliśmy w scenerii 32 piętra Olivia Star TOP?
„Walc Jesienny” zajął mi około tygodnia, skomponowałem go mieszkając w Warszawie. Piękna, polska złota jesień stała się inspiracją, a ja, napawając się tym widokiem, przełożyłem doznania na dźwięki.
Zaczął pan od zapisu nut?
Nie, to wydarzyło się później. Na początku były dźwięki. Grając jakby od niechcenia i zapisując w pamięci to, co słyszałem. Potem dorobiłem drobne akcenty i przeszedłem do zapisu, który jest ważny, bo z pamięcią bywa różnie (śmiech).
Dlaczego akurat walc?
Sam nie wiem, raczej zarządził przypadek, chociaż przyznaję, że uwielbiam walca. Był jednym z pierwszych utworów, jakie kiedykolwiek stworzyłem. Oczywiście, na tamte czas był prosty, ale bardzo się spodobał mojej mamie. Poza tym pochodzę z Petersburga, miasta od wieków kojarzonego z balami i pięknymi salami do tańca, co siłą rzeczy narzuca kontynuowanie tradycji.
Skoro jesteśmy przy tradycji, czy potrafi pan tańczyć walca?
Niestety nie. Mogę komponować, ale tańca wolę unikać (śmiech)!
Jaką ma pan wizję przyszłości – klawiatura komputera, czy klawisze fortepianu?
Zobaczymy, co przyniesie los. Jestem na początku drogi zawodowej, która sprawia mi wiele satysfakcji. Firma Schibsted, w której pracuję, jest miejscem, gdzie mogę się spełniać, a co najważniejsze – rozwijać. Równolegle jednak jestem gotowy łączyć pracę z tworzeniem muzyki. Chętnie dzielę się kompozycjami, które z wielką radością udostępniam.
Pragmatyczny informatyk, któremu muzyka w duszy gra?
Nie zapominajmy, że muzyka opiera się na odrobinie matematyki. Ma swoje reguły, których staram się przestrzegać w każdym utworze. Możliwości narzuca mi styl, w którym komponuję. Przykładowo modernizm XX wieku, w którym twórcy próbowali odejść od panujących zasad spowodował, że te reguły stały się mniej restrykcyjne. Ja trzymam się bardziej tradycyjnego stylu – muzyki lekkiej, którą łatwo zrozumieć, w którym wymogiem jest trzymanie podstawowych zasad, dzięki czemu całość brzmi sensownie dla każdego odbiorcy.
Który z kompozytorów jest w pana pojęciu najtrudniejszy do zagrania?
Wydaje mi się, że Ferenc Liszt, który traktował fortepian, jak orkiestrę, próbując w swoich utworach nadać mu właśnie takie brzmienie. Na razie udaje mi się grać pierwszą część jego „II Rapsodii Węgierskiej”, powoli walczę z drugą. Całość jest technicznie skomplikowana, więc wymaga od pianisty dobrych umiejętności.
Wystarczą podstawy, czy potrzebna jest doskonała technika? Kiedy można podjąć wyzwanie grania Liszta?
Zdecydowanie technika. Liszt tworzył docelowe etiudy „Transcendental”, które natychmiast obnażają braki w wyszkoleniu. Inaczej jest z Chopinem, który również bardzo trudny, szczęśliwie daje pole do wyrażenia emocji, jak na kompozytora romantycznego przystało.
Ma pan ulubioną epokę muzyczną?
Tak, jest nią romantyzm. Myślę, że sporo romantyka we mnie drzemie!
Nagle zamienił pan fortepian na rowerowe siodełko, co się wydarzyło?
Wraz z firmowym zespołem miałem okazję wziąć udział w akcji charytatywnej, w której Schibsted „wyceniał” każdy przejechany kilometr. Wyznaczonym progiem było 5 tysięcy kilometrów i okazało się, że udało się 450 km. Zebrane pieniądze przekazaliśmy schronisku dla bezdomnych zwierząt.
Rewelacja!
Takie rzeczy są możliwe, dzięki genialnej lokalizacji Trójmiasta, które pełne jest rowerowych ścieżek, w obłędnych okolicznościach przyrody. Podobnie zachwyciły mnie Żuławy, gdzie równie wielką przyjemnością był kontakt z przyrodą przy jednoczesnym poznawaniu gościnnego regionu. Można powiedzieć, że wszystko połączyło się idealnie: zacny cel, sport i zwiedzanie okolicy.
Jadąc na rowerze muzyka też panu w duszy gra?
Często się to zdarza, bo podczas tych przejażdżek mnóstwo pomysłów przychodzi do głowy. Szczególnie w okresie, gdy komponowałem piosenki, wtedy w myślach układało się wiele tekstów. Mam nadzieję, że w przyszłości zaprezentuje je publiczności – na tą chwilę czuję, że są surowe, a ja jeszcze nie jestem gotowy.
W Schibsted status artysty?
Nigdy w życiu! Część znajomych z pracy dowiedziała się o mojej pasji z you tube, pozostali przekonali się podczas integracyjnej imprezy firmowej, którą mieliśmy w maju. Na parterze stał fortepian i koledzy namówili mnie, abym coś dla nich zagrał. Gdy po 3 minutach odwróciłem się, za moimi plecami stało około 40 osób słuchając „koncertu”.
Marzy się panu sala koncertowa?
Chętnie zagrałbym dla przyjaciół i znajomych, zapraszając ich do mojego muzycznego świata podczas kameralnego koncertu.
Rozmawiała Dagmara Rybicka, Olivia Business Centre
Komiksy – miłość do nich jeszcze niedawno przypisywano wyłącznie „nerdom” i „geekom” – dzisiaj stanowią już mainstream. Od kilku lat jesteśmy wręcz zalewani przez wielkie filmowe produkcje oparte na komiksach, więc ciężko znaleźć osobę, która nie znałaby Batmana, Supermana czy innego „mana”. Były jednak czasy, w których komiksy objęte były cenzurą, z którą nawet superbohater nie mógł wygrać.
Na początku lat 40. XX wieku w Ameryce wybuchł prawdziwy boom na superbohaterów. Komiksy skierowane do młodych czytelników obfitowały w treści o charakterze polityczno-społecznym, często służyły również celom… propagandowym. Twórcy komiksów niejednokrotnie czerpali inspirację z policyjnych kartotek i opisywali faktyczne przestępstwa – wydania obfitowały więc w przemoc, były też pełne brutalności, co tylko pomagało w ich sprzedaży. Szybko więc pojawiły się głosy o szkodliwości takich treści i ich demoralizującym wpływie na młode umysły. Pokłosiem antykomiksowej propagandy stał się, przyjęty w 1954 roku, Kodeks Komiksowy (Comics Code Authority), który nakładał szereg wymagań na treści i obrazy. Mimo, że wprowadzenie kodeksu mocno ograniczyło kreatywność i wolność tworzenia, znalazły się wydawnictwa, które przekuły ograniczenia w sukces. Kodeks nie dotyczył bowiem innych planet, więc Marvel czy DC zaczęły tworzyć bohaterów walczących w kosmosie czy nawet w innych wymiarach. Wykreowano nowe postacie, które miały inspirować nastolatków i pokazać, że każdy może być superbohaterem. Tak też samotny i zmagający się z codziennością Peter Parker stał się Spider-manem, niewidomy chłopiec Matt walczącym ze złem Daredevilem, a osierocony Bruce Wayne najlepszym detektywem świata – Batmanem.
Dzisiaj rynek wydawniczy obfituje w komiksy każdej treści. Trafimy tu kryminały, horrory, fantastykę, a nawet romans. Na okładach komiksów możemy znaleźć nazwiska wielkich pisarzy, takich jak Nail Gaiman czy Stephen King. Możemy też znaleźć komiksowe wersje ulubionych książek – na przykład „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego. Jeśli więc nigdy komiks nie trafił w Twoje ręce niech Dzień Publicznego Czytania Komiksów będzie początkiem wspaniałej przygody. My polecamy 5 komiksów z amerykańskiej klasyki gatunku, które po prostu musisz przeczytać! Jeśli jednak ta forma nie jest Ci obca, a Twoja domowa biblioteczka ugina się pod ciężarem komiksów (jak moja!) poleć nam swoje ulubione dzieła!
TOP 5. Zacznij czytać komiksy.
„Batman Długie Halloween” (polecamy, jeśli lubisz czytać kryminały! Możesz nawet spróbować rozwiązać zagadkę przed Batmanem – zmierzysz się? Twórcy, Jeph Loeb i Tim Sale, to jeden z najbardziej znanych duetów w świecie komiksowym).
„Old Man Logan” (opowiada historię starego już Wolverina – jednak bez obaw, nie trzeba znać innych komiksów, aby polubić tę historię).
„Moonknight” (świetna seria o nieznanym jeszcze superbohaterze, polecamy, jeśli masz niewiele czasu na czytanie).
„Parker” (adaptacja książki „Parker” autorstwa Richarda Starka, polecamy dla fanów thrillerów i kryminałów. Warte obejrzenia choćby po to, aby podziwiać ręcznie rysowane obrazki Darwina Cooke’a).
„Nowa granica” (tutaj zaczniesz swoją przygodę z Ligą Sprawiedliwości i zaprzyjaźnisz się z takimi herosami, jak Superman, Batman czy Wonder Woman).
Ela Nowak, Team Komunikacja Olivia Business Centre
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Musicie przyznać, że z wakacjami to jest naprawdę dziwna sprawa! Ciepłe, letnie miesiące mijają niespostrzeżenie i nim zdołamy się obejrzeć nadchodzi wrzesień, a wraz z nim wszystko to, czego „tygrysy” nie lubią najbardziej.
Ale, ale… Zanim się to stanie mamy jeszcze chwilę czasu. I ten ostatni tydzień najlepiej spędzić na całego. Jak zabawa, to zabawa, więc po długiej i burzliwej dyskusji proponujemy trzy najlepsze sposoby na zakończenie wakacji 2019. Raz, że odrobinę z przymrużeniem oka, dwa – z przytupem!
Świeć jak diament
Jak Trójmiasto długie i szerokie jest jedno takie miejsce, gdzie blask, błysk i glamour w 1000 odsłonach były, są i będą koniecznością. Kto nigdy, nawet jeden malutki raz nie pokonał „Monte Lansino” w pięknych ciuchach i chęci znalezienia najlepszej zabawy niech pierwszy zamknie ten tekst;) Monciak to taki punkt na mapie, który zaliczyć trzeba. Sława wyprzedza miejsce, a ono – wiadomo – zobowiązuje. Może korzystając z okazji podejść do tematu najluźniej na świecie i ruszyć w miasto, które nigdy nie śpi tak, by mijająca nas publiczność naprawdę wstrzymała oddech? Pokonując majestatycznie trotuar od góry do dołu, by w finale wylądować tam, gdzie każdy był niezależnie od pory roku i ceny biletu? Niech crème de la creme tegorocznych wakacji stanie się Molo. Z obligatoryjnym no filter Molo selfie bardziej błysnąć się nie da!
Odwagi!
Wszystkie drogi prowadzą nad wodę. To, że zimną, a czasem z sinicami, potraktujmy jako sprawę drugorzędną, rzucając się w wir sportowej zabawy, gdzie jedynie szaleństwo w najczystszej postaci ma znaczenie. Zróbmy coś, co powoduje gęsią skórkę, niedowierzanie i śmiech – a na pytanie „dlaczego ja” odpowiedzmy sobie – przecież tylko niebo jest granicą.
Niech żyje adrenalina, więc porzucając krem do opalania i kocyk nad brzegiem dziarsko ruszmy w fale wołając “ahoj przygodo”! Na rozgrzewkę skuter wodny w opcji pojedynczej lub z drugą połową, potem narty i ekstremalna przejażdżka na oponie za motorówką. Brzmi zachęcająco? Tym tropem idźmy dalej – szybki banan, wakeboard z małymi przeszkodami, dla relaksu kite, a na koniec, gdy słońce zacznie chylić się ku morskiej tafli flyboard. Bez obaw, jak podkreślają instruktorzy każdemu najpierw miękną kolana, ale przecież wakacje są po to, by zrobić coś, co całkowicie w głowie się nie mieści. Skoro jest z czego wybierać, to mamy to!
Designerska perspektywa
Takie dwa lub więcej dni wymagają odpoczynku zaraz po. Najlepszy i jak widać sprawdzony jest rodzimy sport narodowy, czyli parawaning plażowy w najczystszej postaci. Czego nam trzeba, by marzenie mogło się ziścić? Wizyty w markecie i decyzyjności, który parawan spełni najskrytsze oczekiwania. Jak radzą doświadczeni parawaningowcy najważniejsze, aby design był zgodny z tym, co nam w duszy gra. Podobno nie ma nic gorszego, niż męka w kratkę albo w paski, skoro my uwielbiamy motylki, czy kwiatki. Kolejnym elementem plażowej układanki jest rozmiar – tu musimy sami sobie odpowiedzieć, jaka perspektywa i zasięg sprawią, że bez zakłóceń będziemy się pławić w słonecznym wypoczynku, wdychając jod na kolejne trudne i zimne miesiące. Pamiętajcie, odchodząc od kasy z parawanem pod pachą najważniejszy jest czas rozstawienia się na plaży. Tu znów z pomocą przychodzą starzy wyjadacze radząc, że w weekendy rezerwować skrawek plażowego piasku powinno się, gdy pierwszy kur zapieje. W tygodniu można pospać – około godziny 8:00 jest jeszcze szansa, że zobaczymy z naszej twierdzy morski brzeg bez lornetki. Taki drodzy Państwo wewnętrzny regulamin;)
Jeden tydzień i trzy sposoby – naszym zdaniem i twórcze i zachęcające! Co ważne, że wszystkie się łączą, elastycznie przenikają i na starcie powodują, że nawet jeśli te 7 ostatnich wakacyjnych dni nie okaże się przełomem, to i tak przejdą do historii, którą już za rok będziemy wspominać ze śmiechem.
Dagmara Rybicka, Dział Komunikacji Olivia Business Centre
Podczas Lata na Patio podpowiadaliście, co można robić na co dzień, by być EKO. Przedstawiamy listę Waszych prostych rozwiązań. Warto przełamać nasze przyzwyczajenia i mieć ze sobą – zawsze – materiałową torbę na zakupy czy pojemnik na wodę. Warto też pamiętać o tym, by gasić światło, kiedy wychodzimy z pomieszczenia, w którym już nikogo nie ma i wyjmować ładowarki z gniazdek po „reaktywacji” naszych urządzeń. Na końcu listy znajdziecie proste przepisy, np. na krem do rąk czy odkamienianie czajnika:)
OTO WASZE PROSTE POMYSŁY NA BYCIE EKO
Segreguję śmieci
Piję z własnych kubków, szklanych!
Mam ze sobą zawsze własny pojemnik na wodę
Piję kranówkę
Mam kompostownik
Nie używam słomek plastikowych
Noszę ze sobą materiałową siatkę na zakupy
Jeżdżę rowerem
Jeżdżę komunikacją miejską
Korzystam z carpoolingu
Mam dzbanek do filtrowania wody
Gaszę światło zawsze, gdy wychodzę pomieszczenia
Nie zostawiam ładowarek w gniazdkach, kiedy ich nie używam
Zbieram deszczówkę
Kupuję wodę tylko w szklanych butelkach, które poddaję recyklingowi
Robię listę zakupów, w ten sposób nie marnuję jedzenia i nie kupuję zbyt wiele
Nie korzystam z plastikowych opakowań na wynos
Mam własne, wielorazowe opakowania na posiłki i żywność
Nie drukuję faktur, wszystko robię elektronicznie
Zbieram skorupki po jajkach i przekazuję osobie, która ma kury
Kupuję eko-worki dla psa
Sadzę drzewa
Zbieram śmieci w lesie
Okamieniam czajnik octem
Do sprzątania używam sody
Szyję z firanek worki do warzyw i innych rzeczy, które chcę przechować
Kupuję pieluchy tetrowe dla dzieci, nie jednorazowe
Kupuję w second handach, trafiam tam na odzieżowe perełki
Robię własny płyn do mycia okien
Sama robię kosmetyki
Zrób swój krem do rąk
Łatwy w przygotowaniu krem na bazie masła kakaowego i oleju kokosowego. Składniki, jakich będziesz potrzebować:
2 łyżki stołowe oleju kokosowego (30 g)
1 łyżka stołowa masła kakaowego (15 g)
1 łyżeczka do herbaty oleju migdałowego (5 ml)
4 krople aromatycznego olejku cytrynowego
Sposób przygotowania:
Wlej olej kokosowy i masło kakaowe do szklanego pojemnika i podgrzej w urządzeniu typu bemar przez kilka minut, aż masło stopi się z olejem.
Gdy oba składniki będą już płynne, dodaj do nich 4 lub 5 kropli aromatycznego olejku z cytryny i 1 łyżeczkę do herbaty oleju migdałowego.
Po wymieszaniu wszystkich składników przelej tak uzyskany płyn do słoika lub innego szczelnie zamykanego pojemnika.
Na koniec pozostaw go do ostygnięcia.
Proste odkamienianie czajnika
Wystarczy, że wlejesz do czajnika szklankę octu oraz pół szklanki wody. Następnie włącz czajnik. Po zagotowaniu wody poczekaj około godziny – ocet usunie nawet bardzo gruby osad. Po wszystkim umyj wnętrze czajnika i zagotuj wodę kilka razy, by pozbyć się przykrego zapachu.
Własny płyn do mycia naczyń
Do bardzo gorącej wody dodaj 1 łyżkę sody oczyszczonej i 10 kropli olejku cytrynowego. Takim roztworem myj naczynia opłukując je w drugiej komorze wypełnionej octem (tutaj nie ma konieczności przepłukiwać naczyń pod bieżącą wodą, ocet odkazi naczynia, nabłyszczy i ulotni się bardzo szybko).
Wielorazowe woreczki na warzywa i owoce
Woreczki warto uszyć w kilku rozmiarach i przetestować różne materiały. Na przykład firanka lub tiul będą dobre na lekkie produkty, a bawełna na cięższe zakupy. Dużym plusem „firankowych” torebek jest to, że są transparentne – widać, co jest w środku – a ponadto umożliwiają dostęp powietrza do środka.
Potrzebne materiały
resztki firanki lub materiał z bawełny,
maszyna do szycia, nici, szpilki, nożyczki,
sznurek bawełniany.
Sposób wykonania
Z materiału wycinamy długi prostokąt.
Dwa dłuższe boki przeszywamy ściegiem zygzakowym albo owerlokiem.
Zszywamy dwa dłuższe boki ze sobą, ale z jednej strony nie szyjemy do końca i zostawiamy około 3 cm.
Podwijamy górną część dwa razy, tak aby powstał tunel, przez który będzie można przeciągnąć sznurek. Następnie przeszywamy na dole.
Przez powstały tunel przewlekamy sznurek. Najlepszym sposobem jest przypięcie małej agrafki na końcu sznurka, dzięki której łatwiej będzie przesuwać go w środku. Na końcach sznurka zrób pętelki.
Wywróć worek na prawą stronę (szwy powinny zostać w środku). Woreczki gotowe do użycia! Tu z materiałem zdjęciowym